Liv Biermann wyskoczyła w ostatniej chwili z autobusu miejskiego przy August Platz. Od rana siąpił deszcz, więc otworzyła dużą, czarną parasolkę, chroniąc się przed zimnymi kroplami. Lewą dłoń wcisnęła głęboko w kieszeń ciepłego płaszcza, który miała na sobie, a drugą trzymała przy boku, zaciskając dłoń na drewnianej rączce parasola. Postawiony kołnierzyk chronił ją nieco od wiatru, który wiał nieustannie od kilku dni. Mimo to jej długie, brązowe włosy unosiły się w górę w silnych powiewach; Liv niemalże zaraz po wyjściu z mieszkania pożałowała, że nie związała ich w kucyk.
Botki, które miała na stopach, stukały cicho o szarą i mokrą kostkę brukową. Zatrzymała się przy przejściu dla pieszych, patrząc wyczekująco na sygnalizację. Przestępując z nogi na nogę, dawała upust swoim emocjom. Była zdenerwowana i westchnęła z ulgą, gdy wreszcie zapaliło się zielone światło. Liv przeszła przez ulicę energicznym krokiem, a potem przeszła kilkanaście metrów wzdłuż chodnika, aż nagle skręciła w prawo.
Kampus Kliniki Hematologii1 w Berlinie mieszczącej się przy August Platz 1 był dużym, nowoczesnym budynkiem w kształcie długiego prostokąta, zbudowanym z czerwonej cegły. Przed placówką rozciągał się szeroki plac, na którym gdzieniegdzie stały drewniane, teraz mokre ławki. Dwa rzędy ciemniejszych płyt chodnikowych prowadziły do przeszklonego wejścia. Oddział Hematologii w Charité był również jedynym budynkiem, który Liv znała równie dobrze, co swoje skromne mieszkanie z daleka od centrum Berlina.
Przekroczyła próg kliniki. Jak zwykle powitał ją charakterystyczny dla szpitalu zapach, który witał ją od lat za każdym razem, gdy się pojawiała. Złożyła parasolkę i otrzepała płaszcz z kropel deszczu, które mimo wszystko na nią spadły. Przetarła dłonią twarz i skierowała się do wind, machając lekko ręką młodej recepcjonistce. Wjechała na drugie piętro, a gdy drzwi rozsunęły się przed nią z sykiem, wyszła, stukając obcasami o lśniące linoleum. Skręciła w boczny korytarz. Idąc pomiędzy salami szpitalnymi, rzucała krótkie spojrzenia w stronę sal, w których drzwi były uchylone. Z wewnątrz spoglądały na nią dzieci z kolorowymi chusteczkami na głowach leżące na łóżkach. Uśmiechały się do niej pokrzepiająco, chociaż wiedziała, że to ona powinna posyłać im uśmiechy; w końcu bywała jedynie gościem w szpitalu – pojawiała się raz na jakiś czas, a potem wracała do swojej rzeczywistości; świata pozbawionego strachu. Pomimo ciężkiej choroby maluchy wciąż pozostawały wesołe oraz skore do zabaw. Gdzie podziała się jej radość życia?
— Cześć, Liv. — Usłyszała cienki chłopięcy głosik tuż za sobą. Zatrzymała się wpół kroku, odwracając szybko. Niski, drobny chłopiec wyszedłszy z sali, czekał i posłał jej urażone spojrzenie. Mógł mieć około dziesięciu lat. Liv rozbawiła jego postawa. — Spóźniłaś się — dodał oskarżycielskim tonem.
— Zawsze mnie pilnujesz, Sam — stwierdziła z uśmiechem. Pochyliła się i wyściskała chłopca. Szczupłe rączki objęły jej szyję, więc podniosła go na chwilę i zrobiła niezdarny półobrót; rozbrzmiał dziecięcy śmiech. Popatrzyła w roziskrzone brązowe oczy i poprawiła chustkę na głowie Sama. — Musiałam być wczoraj w pracy — wyjaśniła mu.
— Och, ty zawsze pracujesz — odpowiedział. Wygiął usta w podkówkę. — Jesteś taka dorosła. Tylko praca, praca i praca. Masz w ogóle czas dla kogoś?
— Oczywiście, że mam — powiedziała. — Przecież właśnie cię odwiedzam.
— Wcale nie — zaprotestował. Podniósł rączkę do góry i popatrzył na nią mądrze. — Dzisiaj przyjechałaś po wyniki badań — wyprostował jej wypowiedź. — Ale nie martw się, Liv. Na pewno jesteś zdrowa.
Liv uśmiechnąwszy się do niego, pochyliła się nieco. Otworzyła czarną torbę, chwilę szukała, czując na sobie uważne spojrzenie chłopca. Potem wyciągnęła z wnętrza podłużne białe pudełko. Na wieczku opakowania namalowano duży samolot. Podała prezent Samowi, który w ciągu rozjaśnił się w szczęśliwym uśmiechu.
— Jesteś świetna, Liv! — krzyknął wysokim głosem i wyściskał ją z radości. — Właśnie ten model chciałem dostać! Skąd o tym wiedziałaś? — zapytał podejrzliwie. Jednak przyjął podarunek, przyciskając go mocno do chudej piersi, jakby w obawie, że Liv rozmyśli się i mu zabierze. — Urodziny mam za dwa tygodnie. Niedługo przed twoimi. Zapomniałaś, nie? — spytał z nagłym przygnębieniem.
— Nie zapomniałam — Liv zaprzeczyła dodatkowo ruchem głowy. — Pamiętam o twoich urodzinach. Chciałam sprawić ci przyjemność również dzisiaj. Udało się?
— Jasne. Jesteś świetna, Liv — powtórzył.
Przytulił ją na krótko i pobiegł do swojej sali, nawet się nie żegnając.
Liv weszła do gabinetu lekarskiego. Pomieszczenie było średniej wielkości kwadratem z dużym oknem wychodzącym na plac przed kliniką. Na środku stało duże, dębowe biurko, które w tej chwili zawalone było różnymi plikami kartek oraz kolorowymi segregatorami. Między nimi stały dwie ramki ze zdjęciami rodziny, zielony kubek z niedopitą kawą oraz kolorowy zegar biurowy – prezent od małych pacjentów. Zaś na regałach przy ścianie stały książki i publikacje na temat medycyny.
— Witaj, Liv. — Krótkie słowa powitania przecięły ciszę. Liv uśmiechnęła się lekko i usiadła na krześle naprzeciwko biurka lekarza. — Jak samopoczucie?
Simon Dunst był młodym, przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną tuż po trzydziestce. Nieco przydługie blond włosy oraz niebieskie oczy nadawały mu młodzieńczego wyglądu. Twarz miał pociągłą, szczerą i skorą do uśmiechu, a dołeczki w policzkach dodawały mu wyłącznie uroku. Był lekarzem i jednocześnie dobrym przyjacielem Liv.
— Dzięki, czuję się dobrze — odparła. Zagryzła wargę, patrząc na niego wyczekująco. — Jak badania?
— Wszystko w normie — powiedział. Liv odetchnęła głośno z ulgą, biorąc od niego plik kartek. Przejrzała je szybko, a potem włożyła do skórzanej torby. — Za dwa miesiące znów pojawisz się na kontrolę, rozumiemy się?
— Oczywiście, Simon — zasalutowała mu żartobliwie, wybuchając zaraźliwym śmiechem. Za każdym razem, gdy okazywało się, że wciąż jest zdrowa, nie potrafiła utrzymać emocji na wodzy. W duchu podejrzewała, że nadal boi się nawrotu białaczki. Doktor Dunst rzucił jej spojrzenie, które w zamiarze miało być karcące, ale rozbawiło Liv jeszcze bardziej. — Czy te badania są koniecznie? Chyba jestem już zdrowa, prawda?
— To jest zalecenie lekarskie. Od dwóch lat masz prawidłowe wyniki, to prawda. Jednak nie chciałbym, żeby choroba nawróciła, rozumiesz? Musisz regularnie poddawać się badaniom — powiedział poważnym tonem. Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco i ponad biurkiem uścisnął jej dłoń. — Dalej pracujesz w tym obskurnym barze? Mówiłem ci chyba, żebyś zmieniła pracę, prawda? Powinnaś dbać o siebie, Liv — dodał, zmieniając temat. Jego głos wyrażał autentyczną troskę, która nieco rozczuliła dziewczynę.
— Chcesz zaproponować mi inną posadę? — spytała zaczepnym tonem. Gdy Simon westchnął z dezaprobatą, skinęła głową. — Tak, panie doktorze, wciąż pracuję w barze. Muszę z czegoś żyć, prawda?
— Gdybyś poszła na studia, tak jak ci doradzałem, miałabyś ciepłą posadkę u mnie — odparł nieco ironicznym tonem, ale mrugnął do niej okiem. Ściągnął biały kitel i odwiesił go na oparcie krzesła. Niebieska koszula podkreślała kolor jego oczu. Spojrzał na nią poważnie. — Naprawdę, Liv, żałuję, że nie poszłaś na studia. Mogłabyś skończyć psychologię albo coś podobnego, wtedy zatrudniłbym cię bez wahania, a tę wredną jędzę niby-psychologa wyrzucił.
Liv roześmiała się głośno.
— Mówię serio, Liv – powtórzył. — Byłabyś naprawdę dobrą terapeutką dla tych dzieciaków. Sama wygrałaś z białaczką, doskonale znasz temat i wiesz z czym wiążę się walka z chorobą.
— Ale sztuka... — wtrąciła Liv cicho. Potem wzruszywszy ramionami, unikała spojrzenia Simona. Schlebiała jej pozytywna opinia lekarza i była wdzięczna mu za okazywane zaufanie oraz wiarę, ale nie potrafiłaby podjąć się opieki nad chorymi dziećmi. Chociażby dlatego, że sama wygrała z białaczką, i wiedziała z czym to się wiąże. Nieustanny strach, ból i samotność. Nie potrafiłaby do tego wrócić. — Sam rozumiesz — dodała znaczącym tonem, kończącym ten temat.
— Masz jakiegoś chłopaka?
— Znalazłeś wreszcie żonę? — odparowała. Lekarz roześmiał się tylko, podnosząc poddańczo ręce. Liv nie spuszczała z niego ciekawskiego spojrzenia. — Żona dobrze by ci zrobiła, wiesz? Przecież jesteś pracoholikiem.
Sophie Kunst spędzała piątkowy wieczór w jednym z magdeburskich lokali razem ze swoim chłopakiem Georgiem, przyjaciółką Mariną oraz Gustavem. Chociaż tak naprawdę spędzała ten czas tylko z Mariną, ponieważ Georg szybko porzucił ją i rzucił się w wir alkoholowej imprezy. Sophie uważała, że Gustav jest dziwną osobą - cichą, spokojną, małomówną; może dlatego nie zauważała nawet jego obecności. Gustav po prostu siedział na sofie, wpatrzony z szklankę ze swoim drinkiem, którego nie tknął od godziny. Sophie nie wiedziała, czy w ogóle je słucha, czy zatopiony jest we własnym świecie fantazji.
Marina zaś była jego kompletnym przeciwieństwem – gaduła, bezpośrednia i zabawna. Marina to piękna dziewczyna – szczupła, wysoka, o długich brązowych włosach i głębokich, czarnych oczach. Nie miała problemów z nawiązywaniem kontaktów i ze zjednywaniem sobie ludzi. Sophie uważała, że przyjaciółka mogłaby mieć każdego faceta w tym lokalu i dlatego nie rozumiała, dlaczego związała się akurat z Gustavem – byli przecież jak ogień i woda. Może właśnie o to chodzi? O wzajemne uzupełnianie się?
Sophie wiedziała, że tylko dzięki przyjaciółce wciąż tkwiła w tym lokalu, robiąc dobrą minę do złej gry, kiedy Georg podrywał napotkane dziewczyny, zapominając bez reszty o jej istnieniu. Z żalem popatrzyła na swoją czarną sukienkę z głębokim wycięciem na plecach i dość odważnym dekoltem. Włożyła swoją najlepszą kreację, aby Georg skupił swoją uwagę tylko na niej, na swojej ukochanej, malutkiej Sophie, jak ją zazwyczaj nazywał, kiedy był trzeźwy i w dobrym nastroju. Pragnęła jego uwagi, ciepłych słów i mocnych ramion, w których czuła się bezpiecznie. Sophie śledziła zranionym spojrzeniem jego poczynania i zagryzała mocniej wargi, gdy czuła cisnące się gorzkie łzy do oczu. Odwróciła wzrok, widząc, jak Georg całuje towarzyszącą mu brunetkę.
Marina szturchnęła ją w ramię.
— Co za skurczybyk! — krzyknęła zniesmaczona jej do ucha. Czarne oczy ciskały gromy. Sophie próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jej tylko bolesny grymas. — Powinnaś go rzucić, moja droga. A wcześniej strzelić w pysk! — dodała przekonującym tonem.
— On jest pijany, nie wie, co robi... — Sophie próbowała go tłumaczyć, ale umilkła, widząc niedowierzanie w oczach przyjaciółki. — Nie mogę go rzucić.
— Musisz! — powtórzyła ostrzej. Wskazała ręką na parkiet. — Widzisz, ile jest fajnych facetów? Zasługujesz na kogoś, kto będzie cię kochać i szanować. Dobrze wiesz, że Georg nie jest twoim ideałem, o którym marzyłaś.
— Przecież ja również nie jestem ideałem — odpowiedziała. Wzruszyła ramionami, próbując zbagatelizować sprawę. Nie wiedziała, jaki osiągnęła efekt. Wiedziała za to, że żal ściskający za serce w końcu ją zabije. — Wielokrotnie mi to powtarzał.
— Skurwysyn — zaklęła szpetnie Marina, patrząc z jawną nienawiścią na Georga. Dopiła jednym haustem swojego drinka i odstawiła z brzdękiem szklankę na lśniący stolik. Popchnęła lekko Gustava i uśmiechnęła się do niego, gdy odwrócił się do nich. — Siedź tutaj i pilnuj naszych rzeczy. Muszę zająć się Sophie, bo twój żałosny przyjaciel ją skrzywdził. Dopilnuję, żebyś z nim o tym porozmawiał, rozumiesz?
Nie czekając na odpowiedź Gustava, podniosła się i pociągnęła za rękę Sophie. Na początku dziewczyna protestowała, nie chciała opuszczać swojego miejsca, a jeśli już to w kierunku wyjścia. Wystarczyło jedynie jedno nieznoszące sprzeciwu spojrzenie Mariny, którym obdarzyła Sophie, aby struchlała i bez protestów poddała się woli przyjaciółki. Marina pociągnęła ją za sobą na środek parkietu, cały czas trzymając mocno za dłoń. Sophie próbowała tego nie okazywać, ale była wzruszona postawą Mariny. Mimo wszystko była jej wdzięczna, że zajęła się nią, i nie dopuściła, aby Sophie rozpłakała się i w efekcie uciekła z lokalu.
— No, Sophie. Parkiet jest twój — powiedziała, zatrzymując się gwałtownie. Przytrzymała dziewczynę przy sobie, unikając zderzenia. Roześmiała się wesoło. — Co jak co, ale tańczyć to ty umiesz, moja kochana.
Sophie powoli pokiwała głową. Marina wiedziała, co powiedzieć, aby ją przekonać do swoich pomysłów. Uśmiechnęła się lekko. Potrafiła tańczyć. Przygodę z tańcem rozpoczęła w wieku dwunastu lat głównie dzięki ukochanemu dziadkowi. To on zaprowadził ją na pierwsze zajęcia do miejskiego ośrodka kultury, a potem wspierał latami, gdy zwątpiwszy w siebie, chciała zrezygnować z nauki. Dzisiaj była mu za to wdzięczna i miała nadzieję, że dziadek, gdziekolwiek znalazł się po śmierci, wciąż jest obok niej i wspiera ją w najtrudniejszych chwilach.
Marina zrobiła obrót wokół własnej osi, a potem zatrzymawszy się z roziskrzonym wzrokiem, wskazała na Sophie szczupłą dłonią. Sophie odtworzyła jej w obrót, ale zrobiła to z gracją, delikatną subtelnością i lekkością, której Marinie od zawsze brakowało. Zignorowała zazdrosny błysk w ciemnych oczach przyjaciółki, skupiając się już wyłącznie na tańcu. Tylko tańcząc potrafiła w pełni wyrazić siebie, to wtedy umysł pozwalał sercu kierować ciałem.
— Mogę prosić? — Usłyszała pytanie zadane wprost do ucha. Drgnęła przestraszona, przyglądając się nieznajomemu. Wysoki, szczupły o ciemnej karnacji. Szczere szare oczy były utkwiona w niej, a pełne usta wyginały się w zachęcającym uśmiechu. Odrzuciła długie, blond włosy na plecy i skinęła głową.
Pewne dłonie ujęły ją w pasie, przyciągając mocniej do siebie. Odwzajemniła uśmiech, wcale nie czując, aby był mniej szczery niż jego. Była autentycznie szczęśliwa i nawet przez chwilę przeszło jej przez myśl, że widzą to wszyscy obecni w lokalu. Tak naprawdę o to nie dbała – właściwie chciała, aby ten najważniejszy, aby Georg zobaczył, że potrafi poradzić sobie bez niego i zasługuje na kogoś, kto potrafi ją szanować. Chociażby podczas tak ulotnej chwili, jaką był ten taniec.
— Jak ci na imię?
— Sophie.
— Sophie — powtórzył niskim głosem. Poczuła jak przez jej ciało przebiega przyjemny dreszcz. Przez krótką chwilę zastanawiała się, czy nie robi czegoś złego, ale dosyć szybko odrzuciła tę myśl. — Piękne imię, piękna dziewczyna — stwierdził krótko. Niespodziewanie okręcił ją, a potem objął od tyłu, kołysząc się w rytm muzyki. — Jestem Max. Przeciętne imię, przeciętny facet — dodał, śmiejąc się.
Chciała zapewnić go, że nie był przeciętnym facetem, jakiego można spotkać na zatłoczonej ulicy w zwykły, szary dzień. Max był świetnym tancerzem, a w jego ramionach czuła się jak najważniejsza kobieta na ziemi. Kiedy ostatnio czuła się tak przy Georgu? Zastanawiała się krótką chwilę. Odkrywszy, że od miesięcy Georg o nią nie dbał, przeraziła się nieco. Czy Marina miała rację, mówiąc, iż powinna zostawić Georga? Czy taki Max potrafiłby zadbać o nią i sprawić, aby czuła się szczęśliwa, kochana i szanowana?
— Jesteś wspaniałym facetem — mruknęła, nie dbając o to, czy ją usłyszy, czy wręcz przeciwnie. Jej głos przesiąknięty był smutkiem.
Ścisnęła jego dłonie, chcąc zaczerpnąć od niego tej siły, która sprawiała, że wokół Maxa unosiła się niesamowita aura. Potrzebowała tego, ponieważ musiała wreszcie poczuć jakiś bodziec do życia; potrzebowała obudzenia.
Chciała podziękować mu za to wszystko, na przykład za to, że podczas tańca okazuje jej więcej uwagi i szacunku niż obecny chłopak; powiedzieć wiele rzeczy, chociażby o tym, jak czuje się wspaniale w jego obecności... Chciała, ale nie zdążyła nawet zaczerpnąć tchu, ułożyć słów, ponieważ poczuła silny ucisk na ramieniu i nagle została oddzielona od mężczyzny. Nie potrafiła powstrzymać jęku strachu, gdy zobaczyła wściekłość w zielonych tęczówkach Georga. Twarz, którą kiedyś tak bardzo pokochała, wykrzywiona była w nieprzyjemnym grymasie, a na czole pulsowała żyłka w pełni zdradzając emocje Georga. Trzymając jedną ręką Sophie jak w imadle, drugą odepchnął Maxa i krzyknął do niego:
— To moja dziewczyna! Odwal się od niej, jeżeli nie chcesz pożałować. Łapy od niej z daleka, żebym się więcej nie widział przy niej, bo, przysięgam, nie ręczę za siebie.
— Georg... — Sophie próbowała załagodzić sytuację i wyrwać się z jego uścisku. Rzuciła rozpaczliwe spojrzenie w stronę Maxa, bojąc się, że zaraz dojdzie do rękoczynów. Nie chciała być powodem agresji Georga.
— A z tobą policzę się w domu, piękna — syknął jej do ucha, brutalnie ciągnąc ją za sobą.
Ot, pękła bańka mydlana, piękny sen bez spełnienia.
Droga powrotna upłynęła w przerażającym milczeniu.
Georg prowadził samochód ze znajomą pewnością siebie, mimo wypitych drinków. Sophie była na tyle przestraszona, że nawet nie próbowała protestować, gdy siadł za kierownicą auta. W tym stanie nie mogłaby prowadzić; może co najwyżej rozbić się na drzewie. Drżało jej całe ciało – począwszy od chudych nóg po dłonie. W żołądku czuła nieprzyjemny uścisk, a drażniąca suchość w ustach wywoływała napady mdłości.
Kiedy przekroczyli próg dużego, piętrowego domu atmosfera wcale się nie poprawiła. Sophie miała wrażenie, że uległa pogorszeniu wraz z zatrzaśnięciem wejściowych drzwi. Ściągnęła z nóg czarne szpilki i rzuciła błagalne spojrzenie w stronę schodów prowadzących na piętro. Marzyła wtedy, aby móc bezgłośnie wbiec po stopniach, zamknąć się w swojej sypialni i uniknąć kolejnej kłótni z Georgiem. A potem może pomyśleć w samotności, co powinna zrobić. Chociaż domyślała się, jak to prawdopodobnie by się skończyło – leżałaby na łóżku i płacząc w poduszkę ożywiałaby wspomnienia o początku ich miłości, gdy Georg na każdym kroku okazywał jej, jak bardzo ją kocha; gdy spędzali razem romantyczne wieczory, które zawsze były gorąco zakończone.
Kiedy to wszystko się skończyło?
Dlaczego tego nie zauważyła?
— Czy mówiłem ci, żebyś podczas mojej nieobecności doprawiała mi rogi? — krzyknął Georg, na dobre wyrywając ją ze wspomnień.
— Przestań, przecież niczego złego nie zrobiłam...
— Nic złego nie zrobiłaś?! — powtórzył rozwścieczony jej słowa. Sophie skuliła się, gdy Georg uniósł rękę. — Tańczyłaś z nim jak ostatnia dziwka.
— Nie mów tak! — powiedziała głośno, niespodziewanie zdobywając się na odwagę. Georg popatrzył na nią ze zdziwieniem, więc kontynuowała, wykorzystując element zaskoczenia: — Nie traktuj mnie jak swojej własności, Georg. Sam postanowiłeś się zabawić, a ja nie chciałam spędzić całego wieczoru, obserwując, jak podrywasz inne dziewczyny! To nie w porządku!
Wraz z odgłosem uderzenia dłonią w twarz poniósł się krzyk Sophie.
Odsunęła się od Georga na miękkich nogach. Z szeroko otworzonymi, zasnutymi mgłą oczyma przytknęła dłonie do płonących policzków. Ciepła krew cienkim ciurkiem spłynęła z nosa na brodę, a potem skapnęła na sukienkę. Nie dbała o ubiór, do którego przywiązywała wcześniej tyle uwagi - myślała tylko o Georgu. Trzęsła się niczym osika, nie panując już nad łzami, które jak słone grochy toczyły się po policzkach.
Bała się, ale wiedziała, że nie ma żadnej drogi ucieczki.
— Milcz, szmato.
Kolejne ciosy przyjmowała w ciszy, modląc się, aby skończyły się jak najszybciej. Sophie płakała i cierpiała, jednak nie umiała wtedy określić, co bardziej ją rani – każde uderzenie zadane przez Georga, czy jego okrutna zmiana. Kiedyś jedyną krzywdą, jaką mógł zrobić Georg było spóźnienie się na umówioną kolację. Kiedyś... zdawało się jej, że to tylko piękny sen biednej, nieszczęśliwej dziewczyny, jaką się stała. W imię czego?
Czy naprawdę na tym polegała miłość?
1Klinika istnieje naprawdę.
Jak już mówiłam, brakuje mi Toma w tym odcinku.
OdpowiedzUsuńScena zazdrości Georga nasuwa mi na myśl TĘ piosenkę. Związek Georga i Sophie to jakieś kosmiczne porozumienie. I w tym momencie kłaniam się nisko, bo przedstawiłaś toksyczną miłość "w pigułce". Wystarczyły dwie sceny w jednym odcinku, by od razu zobaczyć, co jest nie tak, kto tu "rządzi" i dlaczego Georg to skurwysyn. Jestem pod wrażeniem, tym bardziej, że wiem, jakie to trudne (a mi coś takiego zajęło jakieś chyba 7 odcinków). To tak swoją drogą. Wiem, że ten wątek jeszcze się rozwinie, więc pozostaje czekać na rozwój wypadków.
Szkoda mi Liv, że mimo iż jest zdrowa, nie może tak całkiem zapomnieć o chorobie, odciąć się od tego. Z drugiej jednak strony wydaje się ona dzięki temu mieć silniejszą wolę życia. A może tak mi się tylko wydaje... Przy pisaniu następnych odcinków miej na uwadze moją WIELKĄ prośbę, jeśli chodzi o motyw białaczki. Za bardzo lubisz urządzać tragedie swoim bohaterom. Serio, a ja lubię się cieszyć razem z nimi, więęęc... ;)
Ten doktorek mi się nie podoba. Prawie podrywa Liv, no! Przekroczył granicę między troską o pacjentkę a czymś "więcej". Ja się nie zgadzam, bo Liv jest zarezerwowana dla Toma i koniec, o!
Uch, nie mogę się doczekać następnych odcinków!
kosmiczne NIEporozumienie*
Usuńo borze wszechlistny, jestem debilem, serio xD żeby w takim krótkim komentarzu zrobić tyle błędów >.<
Witam panią ;) Zacznę od omówienia tego, czego się przyczepiłam pod ostatnim postem. Tak więc zauważyłam, że posłuchałaś mnie moja dziewczyno i naprawdę dałaś radę to zrobić! Jest pięknie i nie wiem jak tobie się pisało w taki sposób, ale mnie czyta się dużo lepiej, nic już nie koli mnie w oczy, absolutnie. To duża zmiana, na plus, rzecz jasna.
OdpowiedzUsuńCo do fabuły, zaskoczyłaś mnie kompletnie opisując Georga. Ciągle mnie zaskakujesz, jak widzisz ;) Gdy kliknęłam w link i przewinęłam, oceniłam, że post jest dość długi, ale tak szybko go przeczytałam, zaciekawiłaś mnie. Nie zabrakło emocji, podobnie jak i niespodziewanych sytuacji (mam tu na myśli postać Georga oraz głównej bohaterki w szpitalu). Pojawił się również ten dreszczyk napięcia w relacji Sophie - Georg. Dobrze znany nam dramatyzm również ukazałaś i gdy to czytałam myślałam sobie "biedna dziewczyna, sama chętnie wzięłabym jakąś trzepaczkę albo szpicrutę i ostro go zbiła, na kwaśne jabłko, tak, żeby zapamiętał, że kobiet się NIE RUSZA, no chyba, że są zwolenniczkami BDSM" ;). Ta część jest dla mnie niespodzianką, choć przyznam, że zabrakło mi troszkę Toma i Liv, ale będę czekać na ich dalsze losy. Podsycasz ciekawość, interesuje mnie jak potoczą się dalsze losy bohaterów i jak skomplikowana relacja połączy T&L.
Dziękuję, droga Frigid.
Sara
Lubię Simona - bardzo przyjemny (i przystojny!) pan i jakież to szczęście, że Liv ma tak wspaniałego przyjaciela - i to jeszcze lekarza, który dba o jej jakże szwankujące zdrowie. No, może na razie jest dobrze, bo białaczka nie wraca. Poza tym niezły szok, że dotknęło ja coś tak okropnego... No i znaaając cienie w najpiękniejszym momencie tego opowiadania na pewno wróci. W końcu pięknie być nie może, ha! Już nie jest, a to dopiero drugi odcinek! Także Simon ma u mnie dużego plusa. Sam wydawał się być dość dojrzały jak na dziesięciolatka ;) To wspaniale, że maleństwa w szpitalu tak ją kochają i podzielam zdanie przyjaciela: powinna zostawić bar i pójść na studia, gdzie jakoś by pomagała. No ale z drugiej strony nie poznałaby Toma, a to, jak się domyślam, wkrótce będzie głównym wątkiem. No dobra, dalej: Max. Kolejny pan w tym odcinku, którego polubiłam. Co prawda fakt, że mógł być uroczym draniem, który po trzech drinkach zaciągnie ja do łóżka, ale w cieniu, jaki rzucił na cała sytuację Georg (do niego jeszcze wrócę), Max wydawał się, być aniołem zesłanym tylko po to, aby zbawić biedną Sophie! Jak dobrze, że ma przy sobie Marinę. Inaczej ja nie wiem, co by z nią było, chociaż... wszędzie przecież nie mogła jej towarzyszyć i jej bronić. No i właśnie teraz wracam do Georga: JAK MOGŁAŚ?! Nienawidzę cię :( Mój ulubiony Pan, ten, którego taaaak bardzo lubię! Tak go zniesławić toć to po prostu zbrodnia! Ja sobie jak najbardziej wyobrażam te wspomniane urocze wieczorki, w których tak pięknie wyznawał jej miłość i sama chciałabym wiedzieć, co się stało?! Boje ją! No bezczel jeden -.- Jeszcze trochę i ją zabiję, Georg pójdzie siedzieć, a psychika Toma ulegnie jeszcze większemu zniszczeniu. No to cudownie: wszystko idzie jak z płatka, czyż nie? ;) No tak, ty potrafisz ułożyć to tak, by z początkowo złego stanu było jeszcze gorzej xD No ale cóż mi gadać: pisz szybko kolejny odcinek, bo czytać ciebie i twoje pokręcone historie to sama przyjemność! Pozdrawiam! :D
OdpowiedzUsuń